Wiosną 2018 roku rozpocząłem 2,5-letni staż podoktorski na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego, USA. Wszystko się zgadzało: słynny instytut oceanograficzny Scrippsa, świetny mentor, do tego nastawienie na ciężką pracę i poznawanie nowego zakątka świata. Trudno jednak być w pełni przygotowanym na taką zmianę – życie na drugiej półkuli, w całkowicie obcej kulturze, z nowymi wyzwaniami i możliwościami. Kilka rzeczy zaskoczyło mnie najbardziej:
- Kiedy wyjeżdżałem na staż nie spodziewałem się, że przez okno swojego gabinetu będę widział ocean (!). Oczekiwałem raczej małej klitki, może gdzieś w piwnicy – w końcu to słynny MESOM, czyli Marine Ecosystem Sensing, Observation and Modeling Laboratory. Tuż obok swoje biura mają tacy profesorowie jak Helen Fricker czy Fiamma Straneo, czyli dwie kobiety, które odgrywają czołowe role w badaniach Antarktydy i Arktyki. W takim miejscu można poczuć wielką naukę, co motywuje do ciężkiej pracy.
- W USA doktorat to dopiero początek wyboistej drogi do kariery naukowej. Wiele osób robi „postdoki” przez 5 lub więcej lat, a z reguły nawet to nie daje wielkich szans na zdobycie stabilnej pozycji w dobrej jednostce badawczej. Liczy się przede wszystkim doskonałość naukowa, czyli bardzo wysoka jakość opublikowanych artykułów, w których trzeba być pierwszym (a najlepiej jedynym) autorem. Efekt: młodzi naukowcy po doktoracie często żyją w ogromnej izolacji i nie wchodzą w duże interakcje z otoczeniem. Brakuje im na to czasu, a presja wciąż rośnie. Nasz polski „wyścig szczurów” to przy tym relaks i komfort.
- Jestem w USA razem z moją żoną Martą. Od samego początku poukładanie wspólnego życia w obcym dla nas kraju nie było łatwe. Przekonaliśmy się na przykład jak trudno jest wynająć mieszkanie bez historii kredytowej – dla Amerykanów często jest to kompletnie niezrozumiałe, że ktoś może jej nie mieć. Marta przez kilka miesięcy czekała też na pozwolenie na prace, czyli kartę EAD. Bez niej nie można pracować będąc w USA, nawet dla polskich pracodawców. Takich niespodzianek było dużo więcej i były one większym wyzwaniem, niż mogłem przypuszczać.
- Stany to kraj dużego zaufania społecznego. Pracownicy administracji i urzędów zwykle wychodzą z założenia, że działa się w dobrej wierze, nie kłamie i nie kombinuje. Podobnie jest w sklepach, w przypadku składania reklamacji. W USA często nie trzeba do tego nawet paragonu i nikt nie doszukuje się winy klienta. Liczy się przede wszystkim jego zadowolenie. Niedawno dostałem zwrot pieniędzy z Amazona za towar, który dopiero co nadałem do wysyłki. Nikt nie potrzebował potwierdzenia, że coś jest nie tak ze sprzedanym produktem.
- Wiele osób aplikuje na staże podoktorskie nie mając pojęcia, kim jest ich przyszły mentor (czyli opiekun naukowy). W efekcie są później rozczarowani nową rzeczywistością naukową. Miałem to szczęście, że z dr. Grantem Deanem znałem się wcześniej i nie była to powierzchowna znajomość – wspólnie pisaliśmy artykuły naukowe i braliśmy udział w wymagających pracach terenowych na Spitsbergenie. Mimo wszystko zaskoczyłem się, że często mój mentor ma milion ważniejszych spraw i nie mam możliwości, żeby się z kimkolwiek skonsultować. W praktyce więc często tygodniami pracuje w izolacji nad bardzo skomplikowanymi zagadnieniami. To jest w zasadzie standard, a ja i tak mam szczęście. Dlatego nie wyobrażam sobie jak można wyjechać na staż zupełnie „w ciemno”, nie znając swojego przyszłego szefa!
TEKST: dr Oskar Głowacki